Z każdym sezonem zalewa nas fala lepszych i gorszych serii. Po obejrzeniu kilku odcinków na ogół wiemy, z czym mamy do czynienia i jesteśmy w stanie wyrazić jakąś opinię. Jednak raz na jakiś czas pojawiają się tytuły, które dzielą cały internet i wywołują burzę skrajnych opinii – od malkontenckich narzekań do przesadnego entuzjazmu. Może właśnie dlatego podchodziłam do Tokyo Revengers jak pies do jeża. 10 odcinków już za mną i… no właśnie. Po której stronie tego spektrum przeciwstawnych opinii się znajduję? Zapraszam do przeczytania recenzji.
• • •
Zanim jednak podzielę się z Wami moimi przemyśleniami, zobaczmy, o czym w ogóle mowa. 26-letni Takemichi nie osiągnął w życiu nic. Samotny, słabo zarabiający, bez przyjaciół i jakichkolwiek perspektyw na przyszłość… Poznając go, każdy pomyśli „Wow, naprawdę nie chciałbym tak żyć”. Cóż, mężczyzny również zaczyna wisieć na włosku. Pewnego dnia dochodzi do wypadku, a naszemu protagoniście przed oczami staje jedyny jasny punkt w jego życiu – Hinata, jego dziewczyna z czasów gimnazjum, o której tragicznej śmierci usłyszał tego dnia w telewizjii. Nieoczekiwanie los daje mu szansę, by uchronić koleżankę z przeszłości, bowiem przyczyny jej śmierci leżą o wiele dalej, niż mogłoby się wydawać. Tryby machiny ruszyły 12 lat temu za sprawą wojen gangów i to właśnie do tych czasów przenosi się Takemichi. Cel: nie doprowadzić do kluczowych momentów, które jak efekt motyla przyczynią się w przyszłości do śmieci Hinaty.
Bohater (nie)idealny
„Tokyo Revengers” podąża znanymi nam już tropami z gatunku isekai/time travel. Mamy głównego bohatera, którego najlepsze lata dawno już minęły i znajduje się w momencie życia, gdy nie ma już żadnych perspektyw, a aura straconych szans i poczucia bezradności wisi nad nim w każdym aspekcie życia. Jakby tego było mało – to właśnie jemu oberwało się najbardziej od widzów serii. „Odrodzony” Takemichi reprezentuje sobą bowiem wszystko, czego nie chcemy widzieć w naszym protagoniście – niezdecydowanie, brak pomysłu, szeroko rozumianą nieporadność. Nie będę trzymać Was dłużej w niepewności i powiem, bez ogródek, co o nim myślę – ten bohater jest wspaniały. Nie jako osoba – na tym polu pozostaje wiele do życzenia. Jednak właśnie jako postać jest nadzwyczaj autentyczny. Ok, może właśnie bawię się w adwokata diabła, ale cóż mogę poradzić na to, że protagonista kupił mnie właśnie tym, co tak wiele osób mu zarzuca. Umówmy się – możemy prywatnie uważać się za geniuszy, jednak gdyby niezidentyfikowana siła cofnęła nas chociażby o godzinę do tyłu, w najlepszym razie bylibyśmy zdezorientowani (a część z nas straciłaby trochę na poczytalności). Uważam, że gdyby Takemichi z dnia na dzień okazał się potężnym strategiem z IQ rzędu 300 i siłą Pudziana, byłoby to co najmniej naciągane. Nawet przy nierealnych wydarzeniach oczekuję realnych reakcji. Jednocześnie cała kreacja głównego bohatera daje nam możliwość obserwowania tego, co moim zdaniem jest najlepsze w tego rodzaju anime. Samorozwój, zmienienie swojego przenaczenia, stopniowe dojrzewanie… Kto z nas nie chciałby cofnąć się do jakiegoś momentu swojego życia i naprawić kilka błędów (podrasować pierwszy pocałunek lub powiedzieć swojemu młodszemu ja, że zerowanie Tequilli o 3 nad ranem to nie najlepszy pomysł). Tym bardziej oglądanie protagonisty, który walczy o wyższą stawkę, daje nam wiele satysfakcji. Fani mangi szepczą, że im dalej w las, tym lepiej. Ja osobiście nie mogę doczekać się tego, jaką drogę przejdzie Takemichi. Nawet po 10 odcinkach widzę, że chłopak szybko się uczy.
Ty druha we mnie masz
Wraz z Takemichim poznajemy cała plejadę „delikwentów”, z których część dosłownie wypchnęła głównego bohatera ze światła reflektorów i ukradła show. Charyzma, którą roztacza Mikey bije z ekranu (po kilku odcinakch sama miałam ochotę złapać jakiś kij i wyjść na ulicę, by walczyć o jakąś sprawiedliwość, whatever). Jego relacja z potężnym Drakenem to coś, co rozczuli i rozbawi nawet największego cynika (i poruszy wyobraźnię fanek BL – już ja Was znam!). Mamy jakieś przesłanki o trudnym dzieciństwie, mamy niewyraźną wizję szczytnych idei – po prostu nie da się nie lubić naszych gangsterów. Również przyjaciele Takemichiego z dzieciństwa zasługują na uwagę. Choć nieporadni i nie do końca rozgarnięci, nawet w najtrudniejszych sytuacjach pozostają wierni. „Tokyo Revengers” kładzie mocny nacisk na przyjaźń. Tutaj jednak uczucia nie objawiają się w wyjściu na lody i ploteczkach przy puszce coli – środkiem wyrazu w tym świecie są pięści i siniaki.
A co mogę powiedzieć o głównej sprawczyni tego całego zamieszania, czyli Hinacie? Kupiła mnie od razu! Łączy w sobie wszystko, co najlepsze – jest urocza, ale nie płochliwa. Jest silna, ale nie brutalna. To dziewczyna, za którą sama dałabym się pobić (jak już wspominałam – ta seria naprawdę mnie nakręca). Myślę, że będzie miała kluczową rolę w rozwoju Takemichiego. Zobaczymy, co czas pokaże.
Nie róbcie tego w domu
Ok, pożartowaliśmy już trochę z mordobicia, ale w tym momencie musimy wyjaśnić jeden poważny zarzut, jakim jest idealizowanie gangów. Przy całej tej atmosferze przyjaźni i świeżości, jaką niosą ze sobą czasy gimnazjum, nie możemy zapomnieć, że droga naszych delikwentów wciąż ociera się o łamanie prawa. Niewinne bójki mogą przerodzić się w dużo gorsze rzeczy, a bohatrowie mogą przekroczyć linię, po której nie ma już odwrotu. Myślę jednak, że inteligentny widz dostrzeże szybko, że „Tokyo Revengers” nie jest pochwałą idei gangów. Błędy młodości ciągną się za bohaterami przez wiele lat, a ich skutki mogą być o wiele bardziej tragiczne, niż słaba praca Takemichiego i jego puste życie. Jednocześnie naprawdę rozumiem, co skłania tych chłopców do łączenia się w tego typu grupy. Szukanie swojego miejsca w świecie, próba udowodnienia swojej siły i przydatności, poczucie bliskości… w młodości każdy tego potrzebuje. Możemy tylko trzymać kciuki, by bohaterowie szybko zrozumieli, że może nie tędy droga.
Podsumowanie
Mimo sceptyczności, którą czuję zawsze, gdy karuzela hypu kręci się wokół jakiejś serii, uważam Tokyo Revengers za prawdziwą perłę tego sezonu. Jest autentyczne, świeże i trzyma w napięciu – nie zliczę, ile razy trzęsłam się z emocji w kluczowych momentach. Animacja i muzyka stoją na przyzwoitym poziomie, a opening plasuje się w mojej czołówce. Myślę, że zbliżające się wakacje to świetny czas, by zapoznać się z tym anime, zwłaszcza, że w sierpniu dzięki wydawnictwu Waneko w Polsce ukaże się manga o tym samym tytule. Po wszystkich pozytywnych opiniach zacieram już rączki – i liczę, że po przeczytaniu tej recenzji Wy również przekonacie się do tej serii!
Przemyślenia po zakończeniu pierwszego sezonu
Od napisania pierwszej części owej recenzji minęło sporo czasu. Za mną kolejne 14 odcinków, a w głowie więcej pytań, niż odpowiedzi. Gdy w czerwcu pisałam przemyślenia na temat wychodzącego wtedy jeszcze anime, obawiałam się bardzo, że za kilka miesięcy będę musiała pluć sobie w brodę i tworzyć obszerną erratę odnośnie moich pierwotnych przemyśleń. To, co teraz czytacie, nie jest jednak żadnym sprostowaniem, tylko potwierdzeniem, że „Tokyo Revengers” to seria bardzo dobra.
Kolejne odcinki tylko mnie w tym utwierdziły. Robi się coraz mroczniej. Mroczniej, niż z początku przypuszczałam. Główny bohater wciąż jest straszną beksą, jednak jego duch bardzo zmężniał. Nie oznacza to, że potrafi zrobić wszystko i naprawić każdy błąd z przeszłości. Wzloty i upadki Takemichiego w tej beznadziejnej sytuacji potrafią chwytać za serce. Obserwując poczynania bohaterów drugoplanowych, nie raz zadacie sobie pytania: „Kto tu jest dobry? A kto tu jest zły?”. Mnie natomiast ciągle ciekawi, co takiego musiało się stać, że młodzi bohaterowie w dorosłym życiu skończyli tak, a nie inaczej.
Do wymarzonej przyszłości jeszcze daleka droga, a cliffhanger w ostatnim odcinku sprawia, że tym bardziej przebieram nóżkami ze zniecierpliwienia na kolejny sezon. I liczę na to, że będziecie mi w tym towarzyszyć.
Recenzentka: Lacy Bunny