Konsekwencje niewinnego kłamstwa – Shingeki no Bahamut
W którą stronę wieje wiatr?
Dwa tysiące lat temu mroczna bestia zwana Bahamutem pojawiła się w krainie Mistarcia niszcząc wszystko na swej drodze. Aby pokonać potwora, siły połączyli ludzie, bogowie oraz demony, którym ostatecznie udało się zapieczętować bestię, a podzielony na dwie części klucz trafił pod opiekę mieszkańców Nieba i Krainy Ciemności. Niestety wiele stuleci później tajemnicza kobieta wykrada boską część klucza i trafia na Ziemię ukrywając się przed światem. W tym samym czasie beztroski łowca nagród Favaro Leone spotyka dziwną dziewczynę Amirę, która prosi go, aby ten zaprowadził ją do krainy zwanej Helheim.
Jak niebezpieczne może okazać się niewinne kłamstwo? Favaro Leone to młody mężczyzna o rudym afro i bliźnie na twarzy. Jest łowcą nagród przyjmującym zlecenia od upadłego boga Bacchusa, zawodowym kłamcą i kobieciarzem. Nic więc dziwnego, że gdy na jego drodze staje piękna dziewczyna, ten zaczyna mówić czułe słówka i składać nieszczere obietnice, aby ją uwieść, licząc na niezapomniany pocałunek. Leone przysięga, że zaprowadzi Amirę do mrocznej krainy Helheim, podając się za idealnego przewodnika. Mężczyzna myśli tylko o sobie oraz własnych korzyściach. To zwolennik wolności i niezależności, zatem dbanie o drugą osobę jest mu kompletnie nie na rękę, postanawia tylko wykorzystać dziewczynę i jak najszybciej uciec od odpowiedzialności. Nim jednak wyruszą w podroż, w mieście dojdzie do ataku bestii. Dwójka nowopoznanych towarzyszy stanie do walki z nieczystą mocą. Favaro straci w pewnym momencie przytomność, a gdy się zbudzi, zobaczy, że posiada on demoniczny ogon. Taki prezent sprawi mu Amira, która obieca, że gdy Leone doprowadzi ją do Helheimu, zdejmie czar.
Podróż tej dwójki jest splotem wielu przygód, humoru, delikatnego romansu, ale także mnóstwa niebezpieczeństw. Amirę bowiem ścigają przedstawiciele Nieba, jak i Krainy Ciemności, a na Favaro poluje jego odwieczny nemezis, czyli Kaisar Lidfard. Mężczyźni dorastali razem, lecz pewne wydarzenie z przeszłości, w wyniku którego oboje stracili ojców, poróżniło ich na dobre. Z przyjaciół stali się wrogami, a Kaisar nie mógł pogodzić się z tym, że z pozycji rycerza został zdegradowany na pospolitego łowcę nagród. Za obecny status obwinia Leone i pragnie się na nim zemścić.
Świat przedstawiony jest barwny, spójny, między innymi dzięki tak szczególnym postaciom, które różnią się od siebie nie tylko oryginalnym wyglądem, bowiem wszystkie z nich posiadają swoje indywidulane wady, zalety, osobowość i przekonania. Bohaterowie to jeden z największych atutów tej produkcji, ponieważ choć żyją w magicznej, wykreowanej krainie, tak jednak są ludzcy i niebanalni. Plusem jest również projekt postaci. Favaro ma afro, wielkie usta i odbiega dalece od ideału głównego bohatera, Kaisar to pokrzywdzony przez los chłopak z wysoko postawionej niegdyś rodziny o szlachetnym sercu, bujnej fryzurze upiętej za pomocą długich, srebrnych spinek. Amira zaś to pół demon, pół anioł, który zstąpił na Ziemię poszukując matki, a jej wiek przyprawia o zawrót głowy.
Bardzo spodobało mi się to pomieszanie krain i wielorasowość w serii. Przedstawiono nam bowiem historię ludzi, demonów, aniołów i gdzieś w tle pojawiają się również zombie. „Shingeki no Bahamut: Genesis” wyróżnia się tym, że poznajemy każdą perspektywę na planszy politycznej i etnicznej. Wszechobecny chaos, który zapanował na świecie i zachwiał równowagę między Niebem a Ziemią po kradzieży boskiego klucza, jest komentowany przez każdą z ras, a w tle wszystkich wydarzeń rozgrywa się pewien podstęp i niebezpieczna intryga.
Sezon pierwszy z przytupem i pędzącą niepohamowanie akcją czasem sprawia, że tych informacji spływa na nas za dużo. Dwanaście odcinków jest niewystarczające, aby zgrabnie przedstawić całość, ponieważ w grę wchodzi mnóstwo ważnych postaci, konflikty międzygatunkowe oraz perfidny plan antagonistów. Mimo wszystko anime ogląda się naprawdę dobrze, ale chciałoby się po prostu więcej czasu – na chwilę wytchnienia i zebranie wszystkich myśli. To natomiast jest nam dostarczone w sezonie drugim, zatytułowanym „Shingeki no Bahamut: Virgin Soul”, który liczy sobie dwadzieścia cztery odcinki. Twórcy zaryzykowali, ponieważ postaci grające pierwsze skrzypce w „Genesis” zostały przeniesione na drugi plan, a na pierwszy wysunięto kompletnie nowych bohaterów. Czy taki zabieg się opłacił? Zdecydowanie, jest to nietuzinkowe rozwiązanie i zupełnie inna perspektywa, która była strzałem w dziesiątkę, ponieważ nowe chraktery są tak samo interesujące i osobliwe, a w dodatku dostały więcej czasu antenowego, dzięki czemu ich przedstawienie wydaje się pełniejsze. Ten zabieg jest niczym kolejna partia w karty. Pierwsza tura szła ci dobrze, trafiłeś na perełki, ale druga wcale nie musi się okazać gorsza. Powiem więcej, może się okazać jeszcze lepsza!
Akcja w „Virgin Soul” rozgrywa się dziesięć lat po wydarzeniach z „Genesis”. Główną bohaterką jest siedemnastoletnia Nina Drango, która jest życzliwa, pełna optymizmu i posiada nadludzką siłę, a to ze względu na fakt, że jest pół człowiekiem, pół smokiem. Tutaj również szacunek, bo zwykle obserwujemy w popkulturze przemiany w wampira albo zombie, a tutaj postawiono na coś o wiele oryginalniejszego. Dziewczyna podaje się za łowcę nagród, ponieważ była szkolona w tym fachu przez swego mistrza. W przeszłości trafiła pod skrzydła upadłego boga, pijaczyny Bacchusa i mimo jego niechęci oraz ciągłych sprzeciwów wprowadziła się do jego karocy. Wcześniej opuściła swoją rodzinną krainę w poszukiwaniu przygód, czując się nieco inna niż pozostałe smoki, ponieważ sama ma problemy z przemianą – dochodzi do niej, gdy w okolicy widzi przystojnych mężczyzn, którzy oddziałują na jej emocje. Sama kreacja Niny jest nietradycyjna, dzięki czemu idealnie nadaje się do roli pierwszoplanowej.
Tak jak w przypadku sezonu pierwszego, drugi prezentuje się znakomicie, ponieważ w grę znów wchodzi ciekawa, intrygująca przygoda, ale poza nią ukazany jest także romans. Początkowo mogłoby się zdawać, że miłość pójdzie w oczywistym kierunku, jednak twórcy zadbali o to, aby zadziwić nas również w tym aspekcie. Pomimo iż „Shingeki no Bahamut” jest serią z niezbyt wybijającą się, momentami bardzo przewidywalną fabułą, serwuje nam również chwile, które naprawdę potrafią zaskoczyć. Zwłaszcza jeśli chodzi o losy niektórych postaci. Jedna ze śmierci mocno mną wstrząsnęła, ponieważ się jej kompletnie nie spodziewałam. Choć moje serce zostało złamane, tak jednak żywię ogromny szacunek do twórców, ponieważ nie każdy byłby na tyle odważny, aby uśmiercić pozornie „bezpieczną” postać.
Dodatkowo świat, który dotąd znaliśmy, bardzo się zmienił, a to za sprawą króla Charioce XVII. Bezwzględny władca rządzi twardą ręką, lecz, w tajemnicy przed wszystkimi, czasem wymyka się z zamku udając zwyczajnego mieszkańca. Ogromne brawa dla scenarzystów, ponieważ nowi bohaterowie nie są kopią Favaro i Amiry, ale wnoszą coś zupełnie nowego. Na bliższy plan wysunęło się także kilka postaci, które w „Genesis” pojawiały się sporadycznie, a teraz odgrywają znaczące role. Wątek samotnej walki pewnego demona o prawa jego braci i chęci wyzwolenia ich spod władzy ludzi jest przejmujący i można go odczytać jako pewną metaforę odnoszącą się do obecnych czasów. Demon ma u swego boku Mugaro – chłopca o potężnej mocy, którego przeszłość przeplata się z innymi wydarzeniami tworząc ciekawą narrację.
Wielowątkowość tej serii w połączeniu ze świetnymi bohaterami daje nam naprawdę dobry rezultat. Choć samo anime ma wydźwięk humorystyczny, przygodowy, to jednak od czasu do czasu pojawiają się pewne smaczki, które pozytywnie wpływają na odbiór całości. Mamy miłość, podróż, ale także rasizm oraz ofiary wojny. Padają tam również słowa, które mogą naprawdę zmusić nas do refleksji. Niekonwencjonalna wypowiedź Favaro o miłości wywarła wiele emocji. Kilka słów tworzących jedno zdanie trafiło do mnie niezwykle i można się tylko zastanawiać, jak głęboki żal w sercu nosił nasz główny bohater z pierwszego sezonu.
Dlaczego nic nie wspomniałam do tej pory o tytułowym Bahamucie? A to dlatego, że chciałam o nim napisać właśnie w akapicie poświęconym kresce. Jak już podkreślałam, projekty postaci są niekonwencjonalne, wyróżniają się, przez co nie otrzymujemy tych samych twarzy z różnymi kolorami włosów, a naprawdę wyjątkowych bohaterów. Styl animacji jest przyjemny dla oka, możemy poczuć się jakbyśmy trafili do magicznej krainy. Niestety kolorystyka nieco kuleje, zwłaszcza w momentach ukazywania aniołów i Niebios – światło i blask rażą nas w oczy i potrzebujemy założyć okulary przeciwsłoneczne, aby to przetrwać. Poza tym w samym projekcie krain oraz ich barw nie ma niczego, do czego można by było się przyczepić, prócz Bahamuta. Przerażające zło, postrach, który przewija się w dialogach postaci i jest niczym tykająca bomba, która w każdej chwili może wybuchnąć i zasiać ponowne zniszczenie. Niestety, tytułowy potwór wygląda jakby został wyciągnięty z kompletnie innego anime i w ogóle nie komponuje się ze światem, jaki nam ukazano do tej pory. Ciemne barwy, wygładzona struktura ciała Bahamuta, który, gdy przygotowuje się do ziania ogniem, przypomina dziecięcą zabawkę, która ma świecące elementy. Trochę trudno przez to przedstawienie odebrać tę postać na poważnie, pomimo tego, że jest naprawdę wielkim zagrożeniem nie tylko dla ludzkości.
Muzyka prezentuje się bardzo przeciętnie. Żaden z openingów nie zapada w pamięć, choć utwór zespołu „The Beat Garden” zatytułowany „Walk This Way” ma w sobie pewien „power” i wywołuje chęć do wyruszenia w podróż i wzięcia sprawy w swoje ręce nie bacząc na słowa innych. Soundtrack wpasowuje się w klimat rycerzy, łowców nagród, ale moim zdaniem mógłby być o niebo lepszy, gdyby tylko MAPPA zatroszczyła się o ten tytuł tak jak choćby pielęgnuje takie anime jak „Shingeki no Kyoujin” czy „Jujutsu Kaisen”. Pod tym względem widać, że nie przeznaczyli wielkiego budżetu na serię, patrząc na samą niską popularność twórców openingów i endingów.
Jednak… mam wrażenie, że to nawet i lepiej? Oglądając inne produkcje spod ręki tego studia, mam wrażenie, że im większy MAPPA dostaje budżet, tym bardziej skupia się na oprawie muzycznej i samej kresce, a zapomina o uczuciach i emocjach postaci, o czym świadczą niektóre komentarze pod poszczególnymi odcinkami „Jujutsu…”, cytuję: „Jakoś emocje mam większe przy wyczekiwaniu odcinka niż w trakcie”. Odczuwam dokładnie to samo, choć fanką serii o klątwach nie jestem. Zdecydowanie wolę dostać coś „nieidealnego” i „niedopieszczonego”, ale przy tym dobrze się bawić i odczuwać całą paletę emocji.
„Shingeki no Bahamut” to jeden z tytułów, które pomimo dużego potencjału i naprawdę dobrej historii nie są zbyt popularne wśród innych anime. Gdy ktoś mówi o „Shingeki…” od razu mamy przed oczami obraz wykreowany przez Isayame Hajime. Każdy zna historię o świecie tytanów, ale czy ktoś kojarzy „Shingeki no Bahamut”? Jeśli nie, to serdecznie polecam! A ja wyczekuję potwierdzenia trzeciego sezonu, ponieważ furtka pozostała otwarta.
8/10
~ ghelexi
Zacznijcie oglądanie od Shingeki no Bahamut: Genesis…