!!!OTWORZYLIŚMY REKRUTACJĘ!!!
Zapraszamy wszystkich chętnych do naszego działu >>Rekrutacji<< !
Aktualnie rekrutujemy na stanowiska
- Uploader

Recenzja “Mo dao zu shi”

Chińskie anime (czy raczej wypadałoby powiedzieć „donghua”) przechodzą często bez echa. Ja sama podchodziłam do tego tematu sceptycznie. Czy to przez język, którego melodia jest mi obca, czy może przeświadczenie, że przecież – no heloł – anime musi być japońskie. Jestem jednak po obejrzeniu pierwszego donghua (z góry przepraszam wszystkich purystów językowych, ale poznałam to słowo 2 minuty temu). I biję się przed Wami w pierś. Dlaczego? Bo „Mo dao zu shi” z miejsca wskoczyło do mojej topki ulubionych serii. Zapraszam do czytania 😊

 

Fabuła

Pięć wielkich sekt kultywatorów od setek lat walczy z demonicznymi mocami. Uczniem jednej z nich jest Wei Wuxian – sierota przygarnięta przez głowę Junmeng Jiang. Wesoły chłopak o żywym usposobieniu i skłonności do psot ma tyle samo przyjaciół, co wrogów. Gdy jedna z sekt, Qishan Wen, próbuje podbić świat kultywatorów, Wei Wuxian nie ugina karku, przez co ściąga jej gniew na siebie i swoich bliskich. W trakcie walk zdesperowany bohater postanawia użyć zakazanej sztuki opartej o siły ciemności. Choć początkowo okrzyknięto go wybawcą, szybko pojawili się ludzie, którym sposób kultywacji młodego adepta (oraz jego litość wobec niczego niewinnych członów Qishan Wen) nie przypadł do gustu. W wyniku intrygi Wei Wuxian ginie, jednak wiele lat później ktoś przyzywa jego duszę. Mroczny kultywator ma szansę rozliczyć się z przeszłością oraz odnaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego zginął. Przy okazji spotyka swojego przyjaciela z młodzieńczych lat, a ich relacja ożywa na nowo…

 

Naprawdę dużo fabuły

Żeby nie było zbyt kolorowo – moje początki z MDZS to było piekło. Postaci miały po kilka imion/przydomków/tytułów, które dla mnie (nie mającej wcześniej kontaktu z językiem chińskim) brzmiały jak zlepek przypadkowych, nieartykułowanych dźwięków. Przysięgam, miałam otwarte na telefonie ściągi z bohaterami, by móc nadążyć za fabułą. Co zaś fabuły się tyczy – czego jak czego, ale tej serii nie da się odmówić rozbudowanego backstory. Dosłownie od pierwszych sekund jesteśmy zalani wielką falą informacji odnośnie świata przedstawionego, a każdy kolejny odcinek dostarcza nam kolejne fakty i nowe wersje pewnych wydarzeń. Absolutnie nie jest to minus, a wręcz przeciwnie – dla mnie jest to ogromną zaletą tego tytułu! Jednak zanim udało mi się połapać, o co chodzi, minęło trochę czasu (jak już wspomniałam – brak zdolności do kojarzenia imion postaci był bardzo uciążliwy). Niektóre fakty, zwłaszcza z początkowych odcinków, zaczęły układać mi się w głowie dopiero przy drugim podejściu. Ale im dłużej oswajałam się z tym światem (i językiem), coraz łatwiej przyswajało mi się tę historię. I uczciwie przyznaję – to piekielnie dobra historia.

 

Trochę o fabule

Żeby pozwolić Wam uniknąć mętliku w głowie, z którym zmagałam się swego czasu ja, przybliżę trochę dokładniej początek serii. Pierwszy odcinek zaczyna się od wprowadzenia (za pomocą „plotkujących” głosów) i wytłumaczenia, w jakich okolicznościach zginął nasz twórca demonicznej kultywacji. Następnie widzimy biednego, umalowanego chłopca, uznawanego za wariata, który w rytuale przyzywa duszę Wei Wuxiana. Kilka minut później okazuje się, że nowe ciało bohatera należy do bękarta lidera jednej z pięciu głównych sekt (na potrzeby tej recenzji będę nazywać ją „żółtą”). Jest to dość ironiczne, bowiem za życia Wei Wuxian (będący wtedy w „fioletowej” sekcie) przyczynił się pośrednio do śmierci przyrodniego brata swojego „nosiciela”… a także swojej przyszywanej siostry (nie jest to spoiler, spokojnie, ta informacja zostaje podana widzowi dość szybko, ale jest ważna dla późniejszej historii). No więc, do wioski, w której „nosiciel” Wei Wuxiana mieszka, przybywają uczniowie z sekty „niebieskiej”. Dochodzi do strasznych wydarzeń, w czasie których Wei w sposób niezauważony próbuje pomóc. Nakrywa go jednak na tym dwójka mężczyzn – jego przyszywany brat i nowa głowa sekty „fioletowej” (który pod koniec życia demonicznego kultywatora nienawidził go z głębi serca) oraz przyjaciel z dzieciństwa z sekty „niebieskiej”. Zaczynają się domyślać, kim tak naprawdę jest umalowany pomyleniec, jednak z braku dowodów nie da się nic zrobić. Następnie dostajemy obszerne retrospekcje z małymi przebłyskami teraźniejszych wydarzeń. Uff, czuję, że sama się już w tym wszystkim poplątałam… ale jeśli wydaje się Wam, że to jest zagmatwane, uwierzcie, będzie tylko gorzej lepiej.

 

Anime nie jedno ma imię

W trakcie seansu MDZS zaczęłam się zastanawiać, czy dostrzegam jakieś znaczące różnice między tą donghuą a japońskimi animacjami. I tak, kilka rzeczy rzuciło mi się w oczy. Już w pierwszym odcinku raziło mnie CGI, zwłaszcza gdy na ekranie szalały złe umarlaki. Przez to podchodziłam do całej serii z dużym dystansem. Później jednak było trochę lepiej. Kreska w MDZS jest swoją drogą przepiękna. Kreacje postaci są zachwycające i dostojne, choć tak – bohaterowie płci męskiej wyglądają bardzo kobieco. Nie jest to minus – schrupałabym tam każdego po kolei. Jednak trzeba być na to przygotowanym, ponieważ nie do każdego taka estetyka trafi. Muzyka oraz dźwięki, zwłaszcza w trakcie walk, były niesamowite. Całościowo dało się odczuć klimat starożytnych Chin. Z innej beczki – chińskim akcentem jest również… cenzura, która położyła swoje łapy na tym tytule. Otóż pierwowzór MDZS – nowelka – rozwinęła wątek Wei Wuxiana i Lan Zhana (przyjaciela z sekty „niebieskiej”) o wiele bardziej. W wersji animowanej da się odczuć, że ta relacja wykracza poza zwykłą przyjaźń, jednak nowelka położyła mocniej akcenty na flirt… i nie tylko. Osobiście nie przeszkadza mi fakt, że wątek romantyczny z donghua został tylko zasugerowany. (Prawdziwy męski bromans lubię tak samo, a może nawet bardziej, niż pikantne sceny BL). Miłość platoniczna jest piękna, dlatego cieszę się, gdy chociaż na ekranie mogę się nią podelektować. Jestem jednak ciekawa, czy gdyby inny kraj odpowiadał za adaptację MDZS, to uczucia bohaterów byłyby pokazane dobitniej.

 

Końcowe ochy i achy (i już nic o fabule)

Po raz kolejny mój nos, którym podejrzliwie kręciłam przed obejrzeniem jakiegoś tytułu, został utarty, bowiem „Mo dao zu shi” przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Wciąż zadaję sobie pytanie, jak to się stało, że coś, co nawet nie jest anime, wskoczyło do mojej topki anime. Oczywiście – jest tutaj dużo czerwonych flag, które mogą odstraszyć niektórych widzów. Chińscy aktorzy głosowi, wątek BL, kreacja bohaterów i rozbudowany świat przedstawiony… Niemniej, uważam, że danie temu tytułowi szansy gwarantuje zarówno śmiech, jak i łzy, oraz nieustanne trzymanie w napięciu przez 3 piękne sezony. A w świecie, gdzie rasizm i stereotypy są #overparty – nie wykluczajcie chińskich animacji!

 

Anime możecie obejrzeć tutaj

Rekomendacje

Komentarze

Dodaj komentarz